Wróciłam do żywych. Wreszcie mam kuchnię, która składa się z przyzwoitej powierzchni do krojenia, pojemnych szafek* oraz wszelkiego ustrojstwa potrzebnego do obróbki żywności.
* gdzie mogę upchać eklektyczną kolekcję naczyń
Mogę piec, siekać, pichcić, gotować, rozlewać, ścierać, blanszować, smażyć ile dusza zapragnie. Sprowadza się to głównie do gotowania w weekendy, ale to nieważne, bo wreszcie uwolniłam się od przenośnego piekarnika, makaronu ryżowego i mycia naczyń w wannie. Słodka wolność pośród drewnianych blatów – uwaga, nie chlapać! Mogę przebierać w zaawansowanych funkcjach piekarnika (9/10 wybieram opcję „góra i dół, 180C”). I nie muszę organizować wypraw poza kuchnię, gdy chcę przekartkować ulubioną książkę kucharską. Wszystko jest na swoim miejscu, wreszcie.
Paradoksalnie, zamiast korzystać z wspaniałych funkcjonalności mojej kuchni, ostatni tydzień spędziłam na robieniu kanapek. Mogłoby się to wydawać dziwne, zważywszy, że po miesiącach spartańskiego gotowania, powinnam raczej postawić na bardziej złożone dania. Dodatkowo dochodzi aspekt mojej wątpliwej sympatii do poranków (najpopularniejsza pora dla kanapek).
Niestety, nie należę do entuzjastów tej pory dnia. Zaliczyłabym się raczej do porannych minimalistów. Kawa (oczywiście zwykła, najzwyklejsza parzonka), banan z mozołem obierany ze skórki- to moja śniadaniowa klasyka. Robienie kanapek o 6:30 rano zwykle wydaje mi się niewykonalne i kończy się tym, że zaczynam się komunikować ze światem językiem nienawiści.
Ja i kanapki, nie wydajemy się być zbyt dobraną parą. A jednak jakimś cudem wpadłam w kanapkowy świat i wcale nie spieszę się, żeby go opuścić. Okazuje się, że jeśli kanapki przygotowuje się trochę wcześniej niż pięć minut przed tramwajem, można stworzyć niebanalne kompozycje.
Mój kanapkowy szał nie pojawił się bez przyczyny. Jest natomiast skutkiem współpracy z restauracją w Gdańsku Loveat specjalizującą się w lunchach i śniadaniach. Możecie tam zajadać kanapki w każdej postaci, a także zupy, sałatki i słodkości.
I choć do Gdańska mam całkiem daleko, to cieszę się niezmiernie, że knajpy w Polsce zaczynają dostrzegać zapotrzebowanie na roślinne jedzenie. Tym bardziej jestem dumna i blada, że to właśnie ja mam ułożyć całkiem spore, wegańskie menu dla Loveat.
Tak więc, szperam w książkach, wyszukuję nowe połączenia w biblii smaków The Flavour Thesaurus i powoli tworzę kanapkowe królestwo.
Dla siebie. Dla takich trudno funkcjonujących o poranku ludzi, jak ja. Ile bym dała, żeby na mojej drodze między jedną, a drugą a pracą pojawiła się mała knajpka choćby z jedną wegańską kanapką (no dobra, jest Miąższ i przyznaję, że ich pyszne panini ratuje mi życie, a soki są po prostu najlepsze). A mieć do dyspozycji tak spektakularny wybór kanapek 100% vegan, to już na prawdę raj na ziemi.
Coś więcej o samych kanapach. Będzie dużo hummusu, dużo comfort food (nieaspirowanego Ottolenghim). Chciałabym sięgnąć też po polskie akcenty – ogórek, kapusta kiszona. Ale też guacamole, kolendra, dużo surowizny. Wciąż szukam, modyfikuję dodaję, pytam, ciągle pytam i do Was rzucam to samo pytanie:
Jaka jest Wasza kanapka idealna?
Jakich smaków poszukujecie, czego Wam brakuje w wegańskich kanapkach?
Pozdrawiam Was serdecznie, znikam w poszukiwaniu kanapki idealnej i po ciuchu liczę na Wasze małe wsparcie.
P.S. A na stronie Westwing.pl możecie znaleźć mój przepis na gazpacho i kilka słów o tym, z czym kojarzy mi się ta zupa. Może i na zupę jest już za zimno, ale na wieczór z filmami Almodovara zawsze jest dobra pora.